środa, 27 marca 2013

4.



Trzask. Mirii uderzyła tyłkiem o starą toaletę, a po sekundzie na niej wylądowała Beth.
- O masakra! Ile ty ważysz?! Schodź! – krzyknęła półgłosem.
                 W toalecie było ciemno, Mirii wyciągnęła swój telefon i światłem ekranu rozświetliła pomieszczenie. Było już od dawna nieużywane, pełno było w nim pajęczyn. Beth spojrzała na Mirs i się zapytała.
- A jak stąd wyjdziemy?
                Tamta druga spojrzała na nią i z uśmieszkiem wyciągnęła mały kluczyk.
- Tym oto świetnym wynalazkiem.
                Po czym zaczęła dziobać w starym zamku. Po kilku sekundach można było usłyszeć ciche klik i drzwi się otworzyły. Czarna najpierw wyjrzała, czy nikogo nie ma.
-Okey, droga wolna – szepnęła i wyszła z klitki.
                Dalej znajdował się ciemny korytarz dla personelu. Mirii szybko zamknęła drzwi i oby dwie popędziły w stronę peronu.
- O której pociąg do głównego portu lotniczego? – zapytała Bethie w punkcie obsługi.
- Za 20 minut, koszt biletu 15 funtów.
- Dziękujemy – Dziewczyny odeszły i usiadły prze peronie 9, czekając na pociąg.
- Patrz, siedzimy obok miejsca skąd odjeżdża ekspres do Hogwartu. – mruknęła Mirii.
                Bethie spojrzała na tabliczkę z napisem „Peron 9” i od razu skojarzyła sprawę. Uśmiechnęła się blado, nadal zmartwiona losem młodszej siostry.
- Dlaczego nie przeteleportowałyśmy się od razu na lotnisko?
- Nigdy jeszcze tam nie byłam, nie znam tam żadnego odludnionego miejsca.
                Beth skrzywiła się lekko.
- Ile mamy pieniędzy?
- Wystarczająco na całą drogę – szybko odpowiedziała. Nie chciała ujawniać prawdy, na razie.
                Tamta zamknęła oczy, przełknęła ślinę.  Pociąg nadjechał po kilkunastu minutach. Oby dwie wsiadły do jednego przedziału, usiadły obok siebie.
                Pociąg był prawie pusty. Jacyś mężczyźni, ubrani w garnitury, z teczkami  obok siebie, siedzieli na początku gawędząc sobie jakby nigdy nic. Po drugiej stronie siedziała sobie starsza kobieta z torbą z zakupami. Sam wagon był troszkę zniszczony, siedzenia były poprzecierane, na tyle niektórych miejsc widniały arcydzieła typu narządów i innych.
                Mirii wyciągnęła ze swojej torby starą, zniszczoną książkę. Bethie od razy odwróciła wzrok i zrobiła wielkie oczy.
- Czy mi się zdaje czy to jest to, o czym myślę?
-Tak właśnie, dobrze myślisz. – Uśmiechnęła się. Przeleciała wzrokiem cały przedział i otworzyła książkę, chcąc przykryć ją ciałem.
                Na pierwszej stronie widać było zapisany czarnym tuszem tytuł.
- Runy. – Szepnęła Beth, patrząc na tytuł.
- Tak, mamy szczęście, że nauczyliśmy się ich czytać – Uśmiechnęła się Mirii. Wzięła wdech, zaczęła mówić, ale nagle zagłuszył ją wielki hałas. Ludzie zaczęli uciekać, pasażerowie z przedziału przed nimi weszli szturmem do ich przedziału krzycząc w niebogłosy. Jedna matka trzymała dziecko za rękę i ciągnęła go w kierunku drzwi, które próbował otworzyć jeden z facetów w garniturze. Teczkę wyrzucił na podłogę. Obok niego stał młodszy, piękny mężczyzna, bił od niego chłód oraz zło. Pomagał mu otworzyć drzwi zablokowane przez ścianę tunelu, w którym byli. Reszta pasażerów, Tycho wpadła do ich przedziału i ci, co siedzieli w nim wcześniej, stała za nimi. Tylko anielice siedziały jeszcze na miejscach, przymurowane tym, co się stało.
                Bethie szybko wstała, zabrała Mirii książkę, włożyła ją szybko do torby i pociągnęła ją w kierunku wyjścia.
- ODSUŃCIE SIĘ! –Krzyknęła, po czym skupiła swoją moc w swojej ręce i z rozmachem uderzyła w metalowe drzwi, które od razu odpadły.
                Ludzie popatrzyli się na nią zdumieni, ale długo się nie zastanawiali. Szybko, jeden za drugim wychodzili z pociągu. W tunelu nie było dużo miejsca, pociąg wypadł z torów i wjechał w ścianę tunelu. Przednia część maszyny płonęła. Nie widać było więcej ludzi.
                Mirii z Bethie wysiadły jako pierwsze aby uniknąć pytań od strony pasażerów. Biegły w kierunek płomieni czekając, aż reszta ludzi pobiegnie w przeciwną stronę. Biała odwróciła się w stronę gorszej części. Nie mogły dalej się przecisnąć, wagon był wciśnięty w ścianę.  Spojrzała przez okno do innego przedziału, to co zobaczyła zwaliło ją z nóg.
                Tunelem zatrząsnęło. Małe kawałeczki kamiennego tunelu spadły na głowy dziewczyn. Bethie, nie zastanawiając się nad czymkolwiek innym, ponownie skupiła swoją moc w dłoń i z całej siły przywaliła nią o drzwi innego przedziału.
                One od razu opadły. Dwójka okaleczonych i zakrwawionych wybiegło z wagonu, nie patrząc się na dziewczyny. One zaś weszły do wagonu i zastał ich krwawy widok. 
                Wszędzie było pełno krwi, prawa strona była normalnie urwana, między ścianą a wagonem wisiała oderwana ręka. Przy niej leżał jej właściciel, który został pozbawiony również połowy twarzy, Po lewej stronie stała przerażona dziewczyna, podrapana po całej twarzy i z okaleczonym kolanem. Mirii podeszła do niej szybko, podniosła ją na jednej ręce i wyniosła z wagonu.  Położyła ją na powietrzu.
- Kari notioselle marituse….       
                Dziewczyna nie wiedziała o co chodzi, patrzyła oczyma pełnymi rozpaczy w oczy Czarnej Anielicy.
- Co ty… - Mówiły jej oczy.
- Myśl o tym, aby wydostać się z tunelu, a powłoka Cię szybo zaprowadzi! Szybko!
                Młoda kiwnęła lekko głową i szybko odleciała w stronę wyjścia. Mirii wróciła do pociągu, gdzie Bethie nie była już sama.
                Za nią stął ten chłodny przystojniak.

niedziela, 3 lutego 2013

3.



Nie tracąc czasu, Mirii wybiegła na drogę prowadzącą do jej domu. Stanęła pośrodku niej, popatrzyła w lewo, w prawo, sprawdzała czy nikogo nie ma na drodze. Schowała się za obszernym świerkiem, który zakrył ją całkowicie. Tam skupiła się mocno na skrzydłach, które chciała zmaterializować. „” myślała…
                Po kilku sekundach poczuła ciężar na plecach. Wreszcie, pomyślała. Jeszcze raz spojrzała na ulice aby upewnić się, że nikogo tam nie ma. Przebiegła przez szosę, popędziła na drugą stronę zarośli, gdzie miała się znajdować przepaść. Gdy już ją ujrzała przyśpieszyła tempo. Na samym krańcu rozłożyła swoje skrzydła i skoczyła.
                Leciała do domu. Jej czarne skrzydła, wraz z wiatrem, przynosiły chłód. Kiedy tak latała wokół niej rozciągał się piękny widok.  Z jednej strony góra, która kończyła się przepaścią, zarośnięta przez tymczasowe gołe drzewa liściaste i ciemnozielone iglaste. Na dole fale morza szeleściły swoimi „liściami” obijającymi się skały. Dalej, na południe, rozciągało się niespokojne morze.  Większość terenu obsypana była białym puchem, a la igloo.
                Jej dom stał między drzewami, jakieś 500 metrów od urwiska. Zniżyła się do takiego poziomu, aby nikt ją nie zauważył, zaczęła się powoli zatrzymywać.  Rozłożyła skrzydła i stanęła na nogach. Zamknęła oczy, „usunęła” skrzydła.  Resztę drogi przebiegła. W domu zastała tylko Chrisite.
- Cześć Mirrs – dziewczyna uśmiechnęła się do siostry – Gdzie się śpieszysz?
                Rozkojarzona Mirii spojrzała szybko na siostrę.
- Christie,  ja…
                Nagle do głowy wpadł jej pomysł. Niedobry, ale no cóż, była Czarnym Aniołem.  Wyciągnęła swoją rękę i  położyła ją na policzku swojej siostry.
                - Dziś wyjeżdżam z Annabeth do Albanii aby zrobić projekt na biologię – mówiła spokojnie i wyraźnie – Wrócę za 2 tygodnie.  Rodzice o wszystkim wiedzą. Nie martw się – wpajała jej do mózgu.
                Ona na to uśmiechnęła się do niej i spojrzała na nią i zbledła jej mina.
- Ty się jeszcze nie spakowałaś?! Spóźnisz się na samolot!
                Mirii uśmiechnęła się pod nosem. Co jak co, hipnotyzować dobrze potrafi.  Szybo popędziła do swojego pokoju, wyciągnęła torbę, włożyła bieliznę, bluzę, bluzkę spodnie, jakieś trampki i kilka innych niezbędnych rzeczy. Nie wiadomo co będzie jeszcze potrzebowała. Podeszła do szafki nad biurkiem, otworzyła ją, odsunęła wszystkie książki, odsunęła sztuczną ścianę, gdzie znajdował się jej schowek.  Stamtąd wyciągnęła czarne pudełko i czarny haftowany woreczek oraz zaoszczędzone pieniądze. Wszystko ułożyła starannie w torbie, po czym wybiegła z pokoju do kuchni. Tam zastała Christie szykującą jej kanapki.
-Masz, na pewno będziecie głodne i tu jest jeszcze woda. – Podała jej wszystko z uśmiechem.
                Mirii popatrzyła na nią, wzięła kanapki i wodę i przytuliła siostrę.
- Mój skarbie, trzymaj się – Odsunęła się – Dziękuję za wszystko. Cześć  - Uśmiechnęła się i wyszła, słysząc jeszcze głośne „Pa! Będę tęsknić!”.
                Wszystko spakowała do torby i zaczęła biec w kierunek urwiska. Teraz już swobodniej zmaterializowała skrzydła i wyskoczyła. Po chwili już była przy urwisku Annabeth. Ona już na nią czekała, spakowana w szarawą torbę.
- To co robimy – Usłyszała przy lądowaniu.
- Możemy lecieć, ale to będzie okropnie wolne – Zamyśliła się. – Musimy się dostać do Londynu. Skąd jest to jakaś godzina lotu. Ale nie mamy tyle czasu, w ciągu tej godziny mogą niewiadomo co zrobić z Mayą. – Spojrzała na przyjaciółkę.
- Autobusem będą dwie godziny. Teleport nie wchodzi w grę, nie mamy uprawnienia.
                Czarnej zabłysnęły oczy.
- A tam, walić uprawnienia czy nie. Robiliśmy to miliony razy w poprzednich życiach to i teraz to zrobimy. Siadaj i nie gadaj!  - Mirii usiadła po turecku, złapała torbę za ramie, zamknęła oczy i po chwili je otworzyła.
-Siadaj, nie mamy czasu!
                Biała z niechęcią usiadła tak jak Mirii i się zapytała:
- Zamknięta toaleta w King`s Cross?
                Tamta pokiwała głową i zaczęła się skupiać. Złapała Ann za rękę i po chwili ich nie było.

czwartek, 24 stycznia 2013

2.



W takiej samej ciszy jak zaczęła śniadanie, tak je skończyła, nie licząc cichego „dzień dobry”. Wstała od stołu, poskładała po sobie naczynia, zasunęła krzesło i pognała schodami na górę.
                Zamknęła się w pokoju, miała się dziś spotkać z Annabeth, więc stanęła przed szafą. Wyciągnęła czarne rurki, parę czystych skarpet, białą bluzkę i buty. Odgarnęła włosy, by założyć bluzkę.  Cisnęła ją. A niech tam, była to jej jedna z ulubionych bluzek, z wizerunkiem czarnego kota, który jakby chodził po bluzce. Na chudawe nogi ubrała czarne rurki, na stopy skarpety i czarne Conversy.  Stanęła przed lustrem.
                Oczy błyszczały w świetle słońca. Blada twarz była okrągła. Jej długie, czarne włosy, sięgające aż do łopatek były proste.  Krótka szyja była nimi przysłonięta.  Biała bluzka nie miała dekoltu, nie lubiła pokazywać swojego ciała. Na szyi miała zawieszony czarny amulet , o którym dowiemy się nieco potem.  Czarne spodnie podkreślały chudość Mirii. Czarne Conversy były nowe, dostała je od Ann.            
                Odeszła od lustra, ubrała kurtkę i czapkę, wzięła klucze i pieniądze i wyszła. Szła przez las, w stronę domu Bethie. W połowie drogi spotkała właśnie ją, biegnącą w jej stronę.
                Widać było, że płakała, pokazywały to mocno zapuchnięte i czerwone oczy. Blond włosy powiewały na wietrze, zielone oczy patrzyły w Mirii błagalnie.
                Zauważyła to Czarna i stanęła. Nim zdążyła coś powiedzieć, Beht zaczęła mówić.
- Maya… Maya zniknęła – wyszlochała.
                Maya była młodszym rodzeństwem Ann. Miała niecałe 10 lat, była oczkiem w głowie Annah. Zawsze skryta dziewczynka bardzo lubiła Mir ponieważ bardzo często przynosiła jej czekoladki (Kto by tego nie lubił?). Do rodzeństwa Annabeth należał starszy o 5 lat brat, Nicolay, który już dawno wyjechał na studia do Japonii.
            Jak już wcześniej mówiłam, Mirii zamurowało. Najpierw zrobiła dziwną minę, pełen bólu i współczucia dla przyjaciółki, a po kilku sekundach podeszła do niej i mocno ją przytuliła. Czuła, jak się cała trzęsie ze strachu…
- Nie czujesz, gdzie mogłaby być?
            Ann pokręciła przecząco głową.
- Nie wiem, nic nie czuję. Zawsze, gdy wychodziła to wiedziałam, czy jest jej dobrze, o czym myśli, co czuje, a teraz nie czuję nic. Pustkę – i się bardziej rozpłakała.
            Mirii się zdziwiła. Annabeth nigdy jej nie mówiła, że może czuć to, co czuje i widzi Maya. Było to dziwne, ponieważ ona sama takich umiejętności nie posiadała.
             Odsunęła się troszkę od niej, na razie o nic się nie pytała. Wzięła ją za rękę i szła do jej domu. W połowie drogi Beth zaczęła się tłumaczyć.
            - Jak wstałam na początku nie myślałam o May. Poszłam zrobić nam śniadanie, nasi rodzice wyjechali wcześniej do Hays na zakupy. Zrobiłam kanapki, kakao i poszłam po nią na górę. Zastałam pusty pokój. Od razu wyczułam, że jest coś nie  tak. Nie musiałam sprawdzać, ale i tak tom zrobiłam, w całym domu. Jej tam nie było. Czułam to. – po czym umilkła, zatapiając się w swoich myślach.
            Gdy już doszli do jej domu, Mirii otworzyła drzwi, które z nerwów Beth nie zamknęła. Od razu jak strzała poszła do pokoju Mayi.
            Pokój tej małej dziewczynki był wyrządzony ze smakiem. Dwie ściany, te po bokach, były pomalowane na żółto, a reszta na zielono. Blask słońca przytłumiały cienkie białe zasłony. Z lewej strony stała biała szafa, obok niej komoda, na której stało małe okrągłe akwarium ze złotą rybką, kilka kwiatów w doniczce oraz zdjęcia w kolorowych ramkach. Szybki od ramek były potłuczone, jakby ktoś przywalił w nie pięścią. Łóżko, które stało pod oknem, niedaleko komody, było w nieładzie. Kołdra leżała na podłodze, prześcieradło było zwinięte. Samo łóżko było przekręcone w bok o kilka centymetrów. Po drugiej stronie pokoju stało duże lustro, biurko i przyczepione były do ściany półki z książkami.
            Nic, oprócz łóżka i zdjęć, nie świadczyło o tym, że zaginęła tu dziewczynka. Lecz Mirii coś wu wyczuwała. Najpierw podeszła do rozwalonego łóżka, musnęła pościel, wpatrywała się w prześcieradło. Podeszła do zdjęć i się przeraziła.
            Szkło było potłuczone, ale nie w taki sposób jakby to zrobił normalny człowiek. Na każdym zdjęciu była Maya i to tylko ona była „potłuczona”. Na jednym zdjęciu stała  wyprostowana, a w tle widać było więżę Eiffla. Potłuczony był tylko ten pas, gdzie stała dziewczynka, w dodatku dokładnie od stóp do głowy, od jednego boku do drugiego. To samo było z drugim i trzecim zdjęciem, ale w odróżnieniu do tego pierwszego Maya była na nich albo z Bethie lub z rodzicami. Na drugim potłuczona była również Ann, w taki sam sposób jak Maya, ale ich rodzice już nie.
            Mirii odeszła od zdjęci, usiadła pośrodku pokoju i zaczęła medytować. Skupiała się na Mayi, na śladach pozostawionych na zdjęciach, na roztrzepanym łóżku i na samym anonimowym sprawcy. Zapominała o całym świecie, zapominała o swoim ciele, o Annabeth, tylko Maya…
            Po godzinie medytacji i ciszy otworzyła oczy i usta, czerpiąc powietrze. Zapomniała oddychać. Ale za to już wiedziała, co się stało z siostrą Beth.
            Zeszła na dół, do nadal jeszcze roztrzęsionej przyjaciółki, która siedziała przy stole z herbatą. Usiadła obok niej.
- Nic tam nie ruszałaś w pokoju?
            Annabeth pokręciła przecząco głową, Mir przytaknęła głową.
- Domyślałam się. Medytowałam. Dowiedziałam się, co się stało z May.
            Biały Anioł odwrócił w jej stronę głowę. Mirii w tej chwili mogła zobaczyć jej białe skrzydła, które zaczęły się pojawiać pod wpływem dobroci, i, po prostu, świetnym światłem.  Migotały lekko, błyszczały złotem i srebrem, jakby ktoś rzucił na nie brokat.
- Hmm, no to powiem Xi, że coś ja porwało. W nocy, kiedy spałaś, to coś, lub ktoś, rzuciło na nią powłokę, która chroniła ją przed Twoim „uzdolnieniem” – przełknęła szybko ślinę. – Po tym wydarzeniu ktoś/coś ją zabrało. I na tym koniec. Poprosiłam o radę Rosalie, ale ona też nie wiedziała, co się w ogóle stało.
             W tym samym momencie w drzwiach stanęła młoda kobieta. Ubrana była zbyt luźno jak na ta porę roku, jedynie w białą sukienkę i białe baleriny. Jasnobrązowe włosy lekko opadały na jej ramiona. Twarz, bardzo proporcjonalna, była zwrócona w stronę przyjaciółek.
- Wołałaś mnie, Miriinette.
            Ona na te słowa wstała i wyszeptała.
- Rosalie.
            Kobieta uśmiechnęła się lekko, po czym usiadła przy stole, naprzeciwko dziewczyn.
            Rosalie była pół medium, pół czarodziejką. Umiała widzieć aurę ludzi, wróżyć im oraz czasami czytać w uczuciach, czarować też umiała, ale bez pomocy różdżki. Jak się poznały? Niezwykle, ponieważ Facotta, można powiedzieć, bezczelnie wprosiła się do domu Mirii i zaczęła z nią rozmawiać o rzeczach, których człowiek nie potrafiłby od razu w nie uwierzyć.
            - Nie wiem, co się stało z Twoją siostrą, Annabeth, i nie wiem jak wam pomóc. Ale wiem, że porwano ją w Zaświaty, a żeby się tam dostać, trzeba odbyć skomplikowana podróż w czasie. – Spojrzała na nie, najpierw na blondynkę, potem na czarnowłosą. – Nie mam zbyt wiele czasu, bo byłam w Czasie Wyższym. Zamieszkałam tam na stałe, a wycieczka na Ziemię nie wypada mi w tym roku. – Uśmiechnęła się pod nosem. – Musicie powrócić do dnia równonocy, kiedy Księżyc świecił prostopadle na wejście do Zaświatów. Inaczej jej nie wydostaniecie. – Rosalie zaczynała się rozpływać w świetle dnia. Gdy to zauważyła podskoczyła jak oparzona z krzesła, podbiegła w kierunku drzwi, odwróciła głowę, na pożegnanie skinęła głową, odwróciła się w miejscu i zniknęła.
- Pakuj się, jedziemy do Biblioteki Aleksandryjskiej. – Powiedziała Mirii, wstała i wyszła z domu Annabeth, pędząc jak najszybciej do swojego.

niedziela, 13 stycznia 2013

1.



           

                Była zima. Padało białym puchem nieprzerwanie od kilku godzin. Słońce już zaczynało wschodzić, była godzina 9.12.
                Mirii otworzyła swoje oczy. Jej niezwykłe, pomarańczowoczarne oczy, które bardzo często były powodem kłótni wywołanej między nią a religijnymi babciami, co wyzywały ją od „diabelskich podmiotów”. Miały rację, choć nie do końca.
                Nasz diabeł wstał, załatwił swoje rzeczy w łazience i się ubrał.  Zszedł na dół, do rodziny, która już siedziała przy stole i zajadała smacznie śniadanie.
                Moja nieświadoma rodzina, pomyślała Mirii. Nic nie wiedzą, uważają mnie za normalną nastolatkę, która niedługo wkracza w dorosłe życie razem ze swoją „dwujajową bliźniaczką”. Jedynie ten wiek jest prawdziwy, reszta to kit.
                „Nie jestem normalna, jestem czarna, czarnym aniołem. Mówią też upadłym, ja wolę czarnym.  I to wszystko wiem przez Annabeth…”
                Annabeth. Jej najlepsza przyjaciółka, ale najśmieszniejsze jest to, że ona też jest aniołem. Jedyny fakt który odmienia jej cień jest to, że ona jest biała. Czysta.  Dobra...
                Mirii, siadając przy stole, wspomniała ten dzień, kiedy dowiedziała się, że jest tym kim jest.
                Raczej, ona to już wcześniej podejrzewała. Że jest inna, inna od ludzi. Wtedy, kiedy miała 5 lat, bawiła się z Annabeth, jej bratnią duszą. Poznały się 4 lata wcześniej, jeśli można to nazwać nową znajomością. Roczne dziewczynki, jedna jasnowłosa, blondynka, druga ciemna, kruczoczarne włosy, zaczęły się bawić ze sobą w piasku, nad pobliskim jeziorem, które otaczało półwysep Hamilienham.  Od tego czasu są nierozłączne, ich rodzice odkryli to po rozdzierającym serca krzyku obu dziewcząt po rozstaniu na piasku. Ale powróćmy do roku 1996, kiedy te rozrabiaki miały po 5 lat.
                Siedziały w pokoju Mirii, bawiąc się klockami. Annabeth, układając zamek, nagle powiedziała:
- Od wczoraj umiem widzieć wstecz.
                Mirii podniosła wzrok. Jej pomarańczowe tęczówki, które wtedy były o wiele jaśniejsze i soczyste, spojrzały na dziewczynkę.
-Czyli ty też masz te… przywidzenia?
-Tak. –Przysunęła się do przodu, bliżej Mirii – Widze to, co się zdarzyło, to co było i jest ukrywane przed światłem słońca. Daj mi rękę – Po czym wyciągnęła swoją.
                Mirii, bez zastanowienia, przecież wcześniej robiły razem różne sztuczki, wbrew prawom fizyki, podała jej rękę i uścisnęła dłoń Annabeth.
                Mała blondyneczka zamknęła oczy na kilka minut. Gdy je otworzyła, od razu niebieskie jak niebo oczka padły na twarz przyjaciółki.
- Wiedziałam. Wiedziałaś. Wiedziałyśmy. Jesteś upadłym aniołem a ja białym.
                Mirii zamknęła oczy i przełknęła ślinę.
-Jak to się stało?
                Annabeth uśmiechnęła się tajemniczo, puściła dłoń dziewczynki i zaczęła opowiadać.
- Dawno, dawno temu, przed urodzinami naszych rodziców, dziadków, pradziadków, praprapradziadków, jeszcze dalej byłyśmy białymi aniołami.
                Tak jak teraz, nazywałaś się Mirii, a ja Annabeth. Byłyśmy w Edenie. Teraz wiesz, jak dawno temu to było? Więc, pewnego dnia, jak wiesz, Bóg stworzył człowieka. Wtedy jeden z archaniołów, Lucyfer, sprzeciwił się Bogu, ponieważ on żądał od wszystkich aniołów i archaniołów, żeby służyli właśnie ludziom, żeby oddali im pokłon. Za ten wyczyn archanioł został strącony do Otchłani, razem z kilkoma innymi aniołami. Znasz tą historię, nieprawdaż?
                Więc jednym z tych aniołów byłaś ty. Sprzeciwiłaś się Bogowi, za co zapłaciłaś utracą białego statusu, okazałaś się czarna.
                Później, gdy Adama i Ewę wypędzono z Edenu, ja zeszłam na ziemię, żeby pomagać ludziom. Wtedy przemieniłam się w śmiertelnika. Wyglądałam tak samo jak dziś – Uśmiechnęła się, pokazując białe zęby.- „Urodziłam się” w ubogiej rodzinie, mieszkała w Egipcie. Miałam starszą siostrę, Kee. Gdy ukończyłam 18 lat, po ciężkim dzieciństwie, wyruszyłam w dal. Podczas tych 18 wiosen sprawiłam dużo dobra, ale nie o tym teraz mowa. Wyruszyłam w stronę północy, ku Fenicjanom. Gdy tam dotarłam, w nadmorskiej wiosce spotkałam Ciebie w postaci czarnego anioła.
                Szłam ulicą, poszukując jedzenia. Było pełno ruchu. Świt dopiero nastał, rybacy wybierali się na morze. Coś skusiło mnie, żebym skręciła w prawą stronę, w ciemną uliczkę. Tak też zrobiłam, zrobiło się ciemno, światło jeszcze tu nie dotarło. Pod koniec uliczki ktoś stał. Tym kimś byłaś ty, jako młoda, piękna dziewczyna. Stanęłam jak wryta, a ty wyczułaś moją obecność. Powoli się odwróciłaś, z wyrazem niedowierzania w oczach. Staliśmy w ciszy, pojmując to, co się wokół nas dzieje. Ciemne ściany były zimne, ciągnęło od nich zimno. Ziemia między nimi była wydeptana, jedynie małe kłębki zielonej trawy rosły przy ścianach. Z jakiegoś niejasnego powodu ludzie wokół nas zaczęli krzyczeć, my na to nie zwracaliśmy uwagi. Gdy już krzyki były zbyt głośne, żeby można je było ignorować, spojrzałam na jeden koniec uliczki, potem na drugi. To samo zrobiłaś ty. W końcu ustaliłam, że wejdę na dach domu, i zobaczę, z jakiego powodu powstało takie zamieszanie. Gdy już byłam na górze, spojrzałam na Ciebie i wyciągnęłam pomocną dłoń. Spojrzałaś najpierw na dłoń, potem w moje oczy. Po chwili zastanowienia podbiegłaś do niej i ją złapałaś. Ja o niczym nie wiedziałam, nagle straciłaś swoją czarno-złotą szatę, skrzydła stały się niewidzialne… Stałaś się ludzka. Przez twoją piękną twarz przeleciał grymas bólu, było to widać. Na ziemi byłaś pełnym czarnym aniołem, a na dachu już odmieniona w człowieka. Ale nie byłaś pełnym człowiekiem, nie. Tak samo jak ja, nadal byłaś w pewnym sensie „nadzwyczajna”. Od tego czasy jesteśmy nierozłączne, od pokolenia w pokolenie. Zawsze umieramy w swoje 75 urodziny, a potem czekamy 70 lat w swoich salach, ty w czarnych, ja w białych.  Zawsze po tym upływie czasu rodzimy się w czyimś ciele, przybierając naszą duszę, nasz wygląd, nasz charakter. Tylko skórę mamy inną.
                I nie bój się, ty też będziesz widziała takie rzeczy. Tylko, że ty się urodziłaś dzień później, więc wiesz co to oznacza- Annabeth uśmiechnęła się od ucha do ucha.
- Stop – mruknęła. –Czemu oni wszyscy krzyczeli? I czemu zamieniłam się w człowieka?
- Tego właśnie nie wiem. – Westchnęła z rezygnacją biała anielica.
                Ten dzień Mirii zapamiętała nadzwyczajnie dobrze. Oczywiście zdolność „przywidzeń” otrzymała jeszcze tego samego wieczoru, lecz w drugą stronę. Ona widziała przyszłość. Od kilku lat zaczęła to nienawidzić. To było męczące. Wyobraź sobie, że na przykład idziesz do szkoły i już wiesz, że dziś rzuci Cię chłopak. Przygnębiające, ale to ma też swoje plusy. Zawsze wiesz, bo będzie na sprawdzianach.
                Ale nie o to chodzi. Choć zdołała to jakoś „zatamować”, czasami te wizje przeciekały. 
                Jej rodzice uważali, że jest ich córką… W pewnym sensie jest to racja, ale duchowo nią nie jest. Nigdy do nich nie mówiła per „mamo”, „tato”, tłumaczyła im to jako fobię. Dziwna wymówka, ale trzeba było się jakoś wymigać.
                Jej „siostra bliźniaczka” nazywała się Christie. Była brunetką o zielonych oczach. Ładniejsza od Mirii nie była, co zawsze smuciło Czarną. To niesprawiedliwe – myślała. W brzuchu Savannah, bo tak nazywała się ich rodzicielka, siedziała z innym dzieckiem.  Ja się tylko wcieliłam w nią w chwili narodzin. Miałam/miała [już się gubię, masakra] się nazywać Roseanne lub Kenji, zależało od płci, ale Savannie i Filiphowi w ostatnim momencie się „odwidziało” i wybrali Miriinette, bo tak brzmiało jej pełne imię.
                Teraz w drodze było ich trzecie dziecko. Siedemnaście lat różnicy… Troszkę długo, ale jak się pierwsze dzieci rodziło w wieku 19 lat to można się chyba wszystkiego spodziewać.
                Ale bez względu na to, że Savannah nie jest prawdziwą matką Mirii, ona ją bardzo kochała. Tak samo Filipha.